Najlepiej w grupie garwolińskich biegaczy wypadł Jarosław Latuszek, który niedzielny maraton pokonał w 3 godziny 28 minut i 10 sekund. Dało mu to 1042 lokatę w klasyfikacji generalnej i 251 pozycję w swojej kategorii, ale do pełni szczęścia trochę zabrakło. ? Do pobicia rekordu życiowego zabrakło 35 sekund, więc niedosyt pozostaje. Trochę za mało mieliśmy czasu na odpoczynek, długa podróż zrobiła swoje. Sama atmosfera i organizacja imprezy świetna ? mówi Jarosław Latuszek.
Jego żona, jedyna w naszej drużynie kobieta, także wypadła bardzo dobrze. Maraton pokonała w 4 godziny 25 minut i 54 sekundy, co dało 4455 lokatę, ale w grupie kobiet była 551, a w swojej kategorii wiekowej ? 137. - Wynik mógł być jeszcze lepszy, ale po 30 kilometrze Agnieszkę dopadły skurcze i końcowe kilometry pokonała właściwie idąc ? dodaje Jarosław Latuszek.
Na 1045 pozycji skończył maratońskie zmagania Krzysztof Sadurski (03:28:10) ? 130. w swojej kategorii. Na 1626 miejscu uplasował się Olaf Woder z czasem 03:38:45, co dało 177 pozycję w swojej kategorii. Grzegorz Pałysa przebiegł dystans w 3 godziny 45 minut i 35 sekund i uzyskał 2059 miejsce w maratonie. Pozostali zawodnicy także poradzili sobie dobrze ? Mariusz Ekiert ? miejsce 3146, czas: 04:01:10; Sebastian Szyszka ? miejsce 3209, czas: 04:02:04, Mirosław Kajak ? miejsce 3352, czas: 04:04:23.
jd
Jesteście ciekawi, jak wyglądała wenecka wyprawa dzień po dniu? Przeczytajcie relację Marcina Szyszki.
Odliczanie do wielkiego dnia skończyło się w piątek 21 października o godz. 15.00. Trasa naszej pierwszej zagranicznej sportowo-turystycznej przygody wiodła przez Radom, Cieszyn, Brno, Wiedeń i Udine, aż do Wenecji. Przed wjazdem na most prowadzący bezpośrednio do miasta zajeżdżamy do Mestre, by w biurze zawodów odebrać pakiety startowe. Po długich 17 godzinach podróży docieramy wreszcie do celu. Zmęczeni, ale w dobrych nastrojach, bez żalu zostawiliśmy samochody na piętrowym parkingu Tronchetto. Krótka podróż kolejką naziemną i tramwajem wodnym Vaporetto i wreszcie możemy odpocząć w swoich pokojach. Niestety nasze trzy apartamenty są od siebie bardzo oddalone. Kiedy w końcu się odnajdujemy, zapada decyzja, że siedmioro z nas rusza na zwiedzanie miasta. Wybór pada na tramwaj wodny nr 1, który regularnie, co 10 minut, zatrzymuje się obok naszego mieszkania. Bezsenna noc i zmęczenie po podróży sprawiają, że postanawiam odpocząć w czasie, gdy inni z poziomu pokładu podziwiają słoneczną Wenecję. Z opowiadań wiem, że po prawie dwugodzinnym rejsie, Truchtacze zwiedzali okolice mostu Rialto, by ostatecznie zakończyć dzień w jednej z miejscowych pizzerii. Czas na zasłużony odpoczynek, tym bardziej ważny, że jutro przed nami ponad 42 km biegu.
Wenecja jak Wieża Babel
Niedziela 23 października, pobudka o 5.30. Szybkie śniadanie maratończyka składało się tego dnia z miejscowych specjałów, czyli bułki z miodem. Jest jeszcze ciemno, kiedy docieramy do miejsca zbiórki. Przed 7.00 wsiadamy do jednego z autokarów podstawionych przez organizatorów. Jedziemy na start i po raz pierwszy widzimy i słyszymy innych biegaczy, to istna Wieża Babel ? mieszanka wszystkich języków świata.
Na miejscu w miejscowości Stra jesteśmy dużo przed czasem i w związku z tym, że jest przeraźliwie zimno instalujemy się w dużym namiocie. Dresy ściągamy w ostatniej chwili i kiedy ruszamy, by oddać nasze torby do depozytu, okazuje się, że wszyscy wpadli na ten sam pomysł. W ogromnym zamieszaniu gubimy się i następne minuty upływają nam na wzajemnym szukaniu. Na szczęście spotykam Olafa i Grześka oraz Mirka i Mariusza, z którymi mam przecież biec. Wchodzimy do stref startowych i tu wielka różnica w stosunku do tego, co spotykam w Polsce. Organizatorzy ściśle przestrzegają porządku i kierują wszystkich do sektorów zgodnie z zadeklarowanymi podczas zapisów rekordami życiowymi. To bardzo dobre rozwiązanie, pozwala bowiem uniknąć sytuacji, w której na starcie lepsi biegacze zostaną zablokowani przez wolniejszych, ustawiających się z przodu przez przypadek lub przerost ambicji.
Do biegu, gotowi, start...
Start godz. 9.20. Początkowo jest nas czterech, ale po 500 metrach Grzesiek mocno przyspiesza i zaczyna przesuwać się do przodu. Trasa początkowo prowadzi wzdłuż rzeki, biegniemy przez małe, malownicze miejscowości. Towarzyszy nam piękna, słoneczna pogoda, temperatura wzrosła do ok. 80 C. Wszędzie dużo kibiców i co 2-3km biegnącym przygrywają na żywo zespoły rockowe. Żywy i rytmiczny repertuar muzyczny pobudzał nadzwyczajnie, zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że Mirkowi dodawał skrzydeł, więc raz na jakiś czas, z przykrością musieliśmy sprowadzać go na ziemię. Mariuszowi i mnie biegnie się ciężko, najprawdopodobniej jest to jeszcze efekt zmęczenia po długiej podróży, Mirek natomiast porusza się lekko i widać, że dobrze się bawi, podziwiając wszystko to, co organizatorzy przygotowali dla biegaczy. Gdzieś na 15 km mijamy barwnie ubrany miejscowy zespół defiladowy, który również przygotował dla biegnących mały występ artystyczny. Niecierpliwie czekamy na półmetek, biegniemy teraz najmniej ciekawym odcinkiem trasy, przed nami rozciągają się albo otwarte tereny, albo zakłady przemysłowe. Maratończykom towarzyszy niestety dość silny i zimny wiatr, co gorsza wygląda jakby wiał z różnych kierunków. Dobiegamy do 20 km i po raz pierwszy na punkcie odżywczym możemy coś zjeść, łapię kilka ciastek, jabłko, kawałek banana. Zaskoczyła mnie duża różnorodność owoców leżących na stole, nie wszystkie z nich zidentyfikowałem, więc wziąłem tylko to, co w przeszłości się sprawdziło. Jest wiele drobnych różnic, jeżeli chodzi o punkty odżywcze na biegach w Polsce i te, z którymi spotkaliśmy się w Venice Maraton (VM). Pierwsza zasadnicza jest taka, że nasi organizatorzy przygotowują znacznie więcej punktów odżywczych i zaczynają się one już od 10 km. Jedzenie jest natomiast mniej urozmaicone i składa się głównie z bananów i mandarynek. Napoje w VM rozdawane były w pełnych butelkach, u nas zazwyczaj nalewane są do kubków i to rozsądniejsze rozwiązanie choć z butelki znacznie łatwiej jest się napić w biegu. Jako że biegliśmy we trzech, mogliśmy pozwolić sobie na luksus by tylko jeden z nas brał butelkę wody, z której później wszyscy korzystaliśmy.
Starsza pani i Queen
Mijamy wreszcie półmetek i wygląda na to że mamy ok. 13 sekund zapasu do czasu na 4 godziny, wszystko jest więc zgodnie z planem. Jeszcze starsza pani z magnetofonem puszcza nam We are the champions i wbiegamy do małego miasteczka Marghera. Tłumy kibiców, wąskie kręte uliczki i najfajniejszy chyba etap biegu bo mimo kilku kryzysów biegniemy dalej razem, a co najważniejsze od 15 km systematycznie wyprzedzamy kolejnych biegaczy. Na 25 km pozdrawiamy biegacza z Warszawy, poznajemy go po koszulce z wielkim białym orłem na plecach, mijamy również grupę biegaczy z Belgii i Venice Maraton Team. Przez dłuższą chwilę towarzyszymy grupie dziewczyn w różowych strojach, podoba nam się aplauz jaki budzą przebiegając wśród licznie zgromadzonej widowni. Jeszcze tunel i docieramy do Mestre i 30km maratonu. Tu zaczynają się mosty i podbiegi, coraz więcej ludzi idzie więc wyprzedzamy kolejnych biegaczy. Treningi na wiadukcie nad garwolińską obwodnicą teraz procentują.
Maraton zaczyna się po 30...
Gdzieś na 32 km mijamy Agnieszkę, która skarży się na skurcze mięśni, nie pozostaje jej nic innego jak iść do mety, od czasu do czasu podbiegając krótkie odcinki. My wbiegamy na długi ciągnący się 6 km most prowadzący z Mestre do Wenecji. Taka długa prosta to prawdziwe wyzwanie dla psychiki i zmęczonego organizmu. Dopada mnie kryzys, ale Mirek ciągnie nas do przodu, nie zwalniając tempa. Podobno maraton zaczyna się od 30 km i ja niestety zaczynam to odczuwać, jest ciężko, w zasadzie to czekam na moment w którym organizm powie STOP. Nic tak skrajnego nie nadchodzi, więc resztkami sił trzymam się chłopaków mimo iż zdaje sobie sprawę z tego, że obaj mają znacznie lepsze niż ja rekordy życiowe. Oprócz dystansu zmagamy się z silnym w tym miejscu wiatrem od strony morza. Dobiegamy do środka mostu i 35km, nie wiem czy to kawałek banana, czy fakt że dobiegłem już tak daleko, ale nagle odzyskuje siły i nie tylko mogę trzymać tempo ale nawet przez głowę przebiegła mi myśl żeby jeszcze przyspieszyć. Całe szczęście byli jeszcze Mirek i Mariusz ze swoimi ?chłodnymi głowami?. Dwa kilometry dalej moja żona Monika robi nam kilka zdjęć na podbiegu, który powoduje u mnie skurcze jakichś dziwnych mięśni w okolicy kostek. Zmieniam długość kroku i pomaga. Jesteśmy już w Wenecji, przed nami ok. 5 km biegu i do pokonania 14 mostów nad kanałami, w tym jeden najdłuższy, pontonowy, postawiony tylko na okoliczność maratonu. Gdzieś na 38km moi dwaj kompani postanawiają przyspieszyć, ja nie tyle nie mam już sił, co postanawiam nie ryzykować i utrzymać dobre dla mnie tempo. Kilkaset metrów dalej mało nie wpadam na spożywającego coś na punkcie odżywczym Mirka, na szczęście udaje mi się go ominąć i biegnę dalej. Dobiegam do 40 km i wiem już, że będzie to mój najlepszy czas na maratonie. Jeszcze runda honorowa po placu św. Marka i ostatnia długa prosta oraz kilka mostów do pokonania.
Prawie jak mistrz świata
Wreszcie ostatni most i 150 m prostej przed metą. Kiedy zbiegam z mostu, nagle podnosi się wrzawa wśród setek kibiców, nie bardzo wiem o co chodzi, bo na finiszu jestem praktycznie sam. Odruchowo jednak przyspieszam i tuz przed metą wyprzedzam prawie idącego zawodnika. Okazuje się, że widzom właśnie o to chodziło. Trochę wystraszony, ale przez moment poczułem się jak finiszujący mistrz świata ? bezcenne uczucie. Na mecie musiałem uważać na leżącego zawodnika, któremu lekarze udzielali pomocy i wreszcie mogłem się cieszyć z wielu rzeczy, które w tym momencie się skumulowały. Jest nowy rekord życiowy i złamane 4 godz. (czas netto 3:58:38), drugą część dystansu przebiegłem szybciej niż pierwszą. Bardziej niż z wyniku jestem bardzo zadowolony z faktu, że po raz pierwszy przebiegłem cały dystans maratonu bez zatrzymywania się. Największą jednak przyjemność miałem z tego, że wszystko to mogłem dzielić i przeżywać z Mirkiem i Mariuszem, bez nich zwyczajnie nie dałbym rady osiągnąć tego, co jeszcze dzień wcześniej było tak daleko. Jest medal, szybko dostaję też złożone do depozytu i przetransportowane tu rzeczy ? super robota.
Ostatni wieczór, ostatnia noc...
Na placu, gdzie ludzie stoją w kolejce do masażu spotykamy się prawie wszyscy i po zabiegach idziemy na pasta party, czyli w tym przypadku pikantne ale smaczne spaghetti. W parku za metą spożywamy to, co podali nam organizatorzy, dzielimy się pierwszymi wrażeniami po biegu i umawiamy na dalszą część dnia. Inaczej niż w Polsce, nasze wyniki dotarły do nas drogą mailową. Otrzymaliśmy wiadomość z dokładnym opisem czasów mierzonych praktycznie co 5km. Bardzo fajna sprawa do analizy postartowej. W naszym kraju standardem jest sms z informacją o zajętym miejscu, miejscu w swojej kategorii wiekowej oraz czasach brutto i netto. Tu chyba tylko ja dostałem sms z informacją o czasie brutto. Po krótkim odpoczynku w pokojach, w mniejszych podgrupach ruszamy na zakupy pamiątek i prezentów dla najbliższych. Wieczorem organizujemy jeszcze wycieczkę na plac św. Marka. Była kolacja w pobliskim lokalu, który z całą pewnością utrwali się nam w pamięci, ale którego nie polecilibyśmy najgorszemu wrogowi. Ostatni wieczorny spacer wąskimi i pustymi ulicami miasta i ostatnia noc w mieście kanałów.
Rano w poniedziałek wyruszamy w drogę powrotną. Jedziemy w dzień więc z okien samochodu mamy szansę podziwiać piękne widoki. Szczególnie urokliwie wyglądają ośnieżone szczyty Alp. W drodze powrotnej rozmawiamy wiele o tym, co można było zrobić lepiej oraz o planach na przyszłość. Z całą pewnością powinniśmy być jeden dzień wcześniej na miejscu, by organizm mógł się zregenerować po długiej podróży, powinniśmy być również bardziej widoczni na trasie. Rozmawialiśmy o tym przed wyjazdem, ale wtedy zabrakło nam dobrych pomysłów, czasu i funduszy.
Marcin Szyszka
fot. msz
Napisz komentarz
Komentarze