ogłoszenie płatne

PŁATNE OGŁOSZENIA WYBORCZE

makarewicz baner 2x1 

PŁATNE OGŁOSZENIA WYBORCZE

Baner Beata Pasternak Do Sejmiku Woj. Mazowieckiego nr 5

reklama
avon zyczenia

PŁATNE OGŁOSZENIA WYBORCZE

wyb akiliszek wyb

PŁATNE OGŁOSZENIA WYBORCZE

MAREK JONCZAK BANER

ogłoszenia płatne

  • 002gmgarw24_2.jpg
  • 003gm_lew.jpg
  • 004pilawa24_v2.jpg
  • 005miastkow_wlk.png
  • 006lgd_wlk22_570.jpg
  • 007borowie24.jpg
  • 008gorzno.png

Aktualności

reklama
reklama

baner projekt 

pepperoni main 40

 

reklama

Pogoda w Garwolinie

Miłego dnia życzy
Przedsiębiorstwo Wodociągów
i Kanalizacji w Garwolinie

reklama
avon zyczenia

TOP

TOP


Dekorator kwadrat

Kultura

    reklama

    Sport

    reklama

    Opublikowano: 09 grudzień 2014, 12:09
    podróżePiotr Strzeżysz
    Ten artykuł przeczytasz w 5 - 9 min.

    "Podróżować nie po to, aby dotrzeć do celu, lecz aby dojechać jak najpóźniej, aby nie dojechać, o ile to możliwe, nigdy" ? takie motto przyświeca Piotrowi Strzeżyszowi, mieszkańcowi naszego powiatu, który właśnie na dwóch kółkach przemierza świat. W podróży będzie aż 7 miesięcy.

    Jak sam podkreśla, zjeździł już kawałek świata, ale wciąż gdzieś go pcha. Aktualnie jest w Peru. Za sobą ma już wizytę między innymi w Zimbabwe, Kirgistanie, Islandii, Rumunii czy Katalonii. W listopadzie ukazała się jego najnowsza książka ?Powidoki?. - Na jej treść składają się mniej lub bardziej rowerowe wspomnienia z podróży odbytych w Polsce, na Islandii, w Anglii, Indiach, Kanadzie i USA. To zapiski z drogi, która cały czas trwa, nawet jeśli trzeba na chwilę się zatrzymać. To opowieść o człowieku, którego mija się na szlaku, pamiętając wyraźnie jego przyjazne słowa i pomocne gesty. To wreszcie zapiski z podróży pełnej kolorów, zapachów i dźwięków, które z czasem rozmywają się, ale nigdy nie blakną. Bo najpiękniejsze podróże nigdy się nie kończą ? pisze o książce sam autor.

    Można ją kupić, oraz śledzić aktualna podróż PIOTRA przez stronę www.onthebike.pl.

    A poniżej jedna z relacji Piotra.

    W drodze

    Pan Ernesto ma osiemdziesiąt lat i jest rzeźbiarzem. Rzeźbi głównie meble, choć czasami, na życzenie, tworzy również figurki świętych. Jeśli ma dobry miesiąc, zarobi sto dolarów, jeśli ma słaby, nie zarobi nic. Jak mówi, sto dolarów w Nikaragui w zupełności wystarczy, aby w miarę normalnie żyć, kupić coś do zjedzenia, nowe narzędzia, a i na piwo zostanie. Pan Ernesto nie płaci podatków, mieszka w domu, który sam wybudował. Dom postawił na działce, którą, w dowodzie uznania, otrzymał od państwa za udział w rewolucji. Jedyna opłata, jaką musi ponosić, to uiszczany raz do roku czynsz za ziemię w wysokości siedmiu nikaraguańskich cordobas (co stanowi równowartość jednego złotego).

    Działka wraz z domem warta jest teraz dwieście tysięcy cordobas, czyli jakieś dwadzieścia pięć tysięcy złotych. Dom jest wielki, piętrowy, prawie cały z drewna, ma elektryczność, dach nie przecieka, ogród jest duży, biegają po nim kury, koty i psy.

    Pan Ernesto mówi, że klimat się zmienia i choć teraz jest zima i pora deszczowa, to pada tyle, co kot napłakał. Studnię trzeba ciągle pogłębiać, bo wysycha. Idę pomagać. Do studni wchodzi Henry Zeledon, syn Ernesta. Na dole jest gorąco i duszno, do tego w studni są skorpiony. Kąsają, ale co zrobić, wodę trzeba pić, studnię trzeba pogłębić, a przebite patykiem przez Henrego skorpiony wędrują w górę w prawie każdym kubełku, razem z urobkiem, wygrzebanym nieludzko ciężką pracą, za którą zapłatę, stanowi parę litrów czystej wody.

    Nikaragua była szóstym krajem (po USA, Meksyku, Gwatemali, Salwadorze i Hondurasie), przez który przejeżdżałem podczas obecnej podróży, rozpoczętej siedem miesięcy temu w Portland, w Stanach Zjednoczonych, a której zakończenie ciągle jest mi trudno określić. Po prawie siedemnastu tysiącach kilometrów drogi, znajduję się w Peru, kierując się na południe, w stronę stolicy Boliwii, La Paz. Być może tam zakończę podróż, bowiem od Meksyku ciągnie się za mną zapalenie zatok, które bezskutecznie próbowałem zaleczyć wszystkimi możliwymi sposobami, począwszy od antybiotyków, a skończywszy na ziołach i inhalacjach, sugerowanych przez lokalnych znachorów. Jednym z ciekawszych specyfików, które zażywałem, była roślina, znana w Kolumbii jako trukwa pokrywkowata (Luffa operculata). Według kolumbijskiej szamanki, trukwa miała czynić cuda. Niestety, roślina nie zadziałała, ale mogło to być również efektem tego, że mocno przedawkowałem zaleconą dawkę i choć trukwa miała nie posiadać efektów ubocznych, to swoją nadgorliwość okupiłem potężnym bólem głowy, zupełnie zapchanym nosem i porannym, zdecydowanie przydługim pobytem w łazience.

    Podczas swojej podróży rzadko przejeżdżam przez duże miasta, zazwyczaj staram się je omijać, nocując w namiocie, albo u przygodnie spotkanych osób, akurat tam, gdzie zastanie mnie wieczór, jak choćby kilka dni temu w chacie, którą zauważyłem jedynie dzięki tlącym się w oknie, nikłym świetle naftowej lampy. Podjechałem bliżej. Hałas najwyraźniej zdradził moją obecność, bowiem ledwo oparłem rower o ścianę, drzwi otworzyły się i żeński głos zapytał, czego szukam. Odpowiedziałem, że noclegu, w kilku zdaniach dodając, skąd jestem i co tutaj robię i za chwilę siedziałem przy stole w towarzystwie kobiety i leżącego na szerokiej ławie, owiniętego w koce pana Lee, a dokładniej pana Mistera Vargasa Lee. Mężczyzna leżał na wznak, trzymając na głowie coś przypominającego kompres, a z jego półotwartych ust wystawał wielki, złoty ząb, który w żółtawym świetle wypełniającym pokój, sam wydawał się świecić, niczym księżyc w pełni.

    ? Przewiało go ? odpowiedziała za Mistera Lee jego żona, kiedy zapytałem, czy coś stało mu się w głowę. - Mówiłam, żeby nie jeździł bez czapki ? dodała, a kiedy jeszcze usłyszałem, że i nerki mu przewiało, to już zupełnie w głosie kobiety i tonie jej głosu rozpoznałem własną babcię, która od dzieciństwa krzyczała za mną w progu, kiedy wybiegałem na zewnątrz w wietrzne dni: "Załóż czapkę, bo głowę przewieje"!

    Mówię, że również i mnie, nie bardzo służy tutejszy klimat, na co Mister Lee stęknął, otworzył usta, ale zanim wybrzmiały pierwsze słowa, miałem wrażenie, że ząb się powiększył, nabrzmiał i że w ogóle zaraz za moment wypadnie ze szczęki, by z brzdękiem upadającej monety zniknąć gdzieś pod ciemną ławą.

    ? Wiatr tutaj podły, ale w mieście jeszcze gorzej ? strasznie sepleniąc, powiedział Mister Lee i nienaturalnie rozszerzając usta, skrzywił się z niesmakiem.

    ? Jak dojedziesz do Limy, to sam zobaczysz, tam też wieje, a do tego jest bardzo wilgotno. Wilgoć jeszcze gorsza niż wiatr ? co powiedziawszy, stęknął raz jeszcze i odwrócił się na drugi bok, dodając jeszcze cicho, że rano nie będzie mu się chciało wstawać, puta madre.

    Podczas podróży zdarza się też, że jeżdżę nocą. Trudno powiedzieć dlaczego, tym bardziej, że nieodmiennie, w każdym z krajów powtarzają, że wokół niebezpiecznie, że napadają, kradną, gwałcą, rabują, ale ponieważ jeżdżę bez świateł, a ostatnio nawet i bez kamizelki, to mnie prawie w ogóle na ciemnej drodze nie widać, a jeśli ponadto weźmiemy pod uwagę, że pobocza są tutaj wystarczająco szerokie, można skonkludować, że pomimo wszystko, jest w miarę bezpiecznie. Trzeba tylko uważać, aby nie wpaść na wracających po zmroku do domu mężczyzn z maczetami, którzy też najwyraźniej podzielają moje zdanie, że nocą na jezdni nic złego wydarzyć się nie może, no a uważać trzeba tym bardziej dlatego, bo owych ciemnoskórych mężczyzn widać zdecydowanie słabiej, niż mnie, a pisząc dosadniej ? nie widać ich wcale, zlewają się z tłem. Pogwizdywanie nie zawsze wystarcza, szczególnie, jeśli w tym samym czasie obok przejeżdża rycząca ciężarówka.

    Pewnego dnia, pedałowałem więc nocą, było mi wesoło, pogwizdywałem, wyprzedzała mnie ciężarówka i wtedy właśnie lekko, nieznacznie o coś zawadziłem. Na szczęście nie jechałem zbyt szybko, udało mi się utrzymać równowagę i nie wywrócić, ale zatrzymałem się, aby zobaczyć, o co zawadziłem. W przeciągłej, krótkiej smudze światła nadjeżdżającego samochodu, zobaczyłem zdziwionego mężczyznę z maczetą. Wymieniliśmy kilka zdań na powitanie, poklepaliśmy się przyjaźnie po barkach i za moment rozbijałem namiot pod domem Josego.

    Jose ma trzy córki, wszystkie wyszły mnie przywitać, do tego cztery psy i trochę kur, które wolą pszenicę od kukurydzy. O tym, że nioski są miłośniczkami pszenicy, Jose dowiedział się rok wcześniej, kiedy pod wioską wywróciła się ogromna ciężarówka, wioząca zebrane w Europie zboże. Ciężarówkę z rowu usunięto, a rozsypaną na ulicy zawartość przyczepy pozwolono zebrać okolicznym mieszkańcom. Jose mówi, że zebrał dziesięć kilo, bo akurat taki worek z domu wziął, a kiedy znów wrócił na miejsce wypadku, to niestety, ale nie było już czego zbierać. Podobno po pszenicy kury lepiej rosną i znoszą większe jajka.

    Słucham, jak Jose tłumaczy, dlaczego właściwie kukurydza nie jest aż taka dobra, chociaż wtedy tą pszenicą kury tak się strasznie objadły, że potem chodziły jakieś osowiałe, a dwie dobre nioski wyszły wieczorem na ulicę i samochód je rozjechał. Dwie na raz. No, ale przynajmniej tyle było dobrego, że kierowca się nie zatrzymał i rozjechanych kur nie zabrał, bo zdarza się, że nie dość, że rozjadą, to jeszcze potem zabiorą do domu na rosół.

    Co do rosołu, to bywają tygodnie, że jadam go częściej, niż chleb, bowiem w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej, podawany jest on na śniadanie. Najsmaczniejszy był w Kolumbii, ale ekwadorski i peruwiański również smakuje wyśmienicie. I nieważne, że miejsca, w których się stołuję, często odbiegają od europejskich, higienicznych standardów. A bywa i tak, że im brudniej wokół, tym lepsze jedzenie.

    Przydrożne restauracje, przy których się zatrzymuję na posiłek, to często jednoizbowe pomieszczenia, będące jednocześnie kuchnią i jadalnią, jak choćby to, przy którym siedzę teraz, pisząc ten tekst. Niedaleko mnie, leży buldogopodobny, wychudzony pies i cierpliwie, nie spuszczając oczu z uwijającej się przy kuchni krępej kobiety, czeka na rzucane od czasu do czasu ochłapy, przechwytywane w powietrzu jednym kłapnięciem mocnych szczęk.

    Na swój posiłek czekam nie więcej niż trzy minuty. Gospodyni serwuje przepyszną, gęstą zupę i równie dobre drugie danie, składające się z pieczonego kurczaka, sadzonego jajka, przysmażonych ziemniaków, fantastycznie doprawionej fasoli, smażonego banana i surówki. Po kilku godzinach intensywnego wysiłku, człowiek zjadłby cokolwiek, a cóż dopiero mówić o takich frykasach, jak te z kolumbijskiej, nawet jeśli urągającej wszelkim higienicznym standardom przydrożnej restauracji.

    Odsuwam puste talerze, popijam aromatyczną kawę, wyglądam przez nieoszklone okno. Czuję się przyjemnie rozleniwiony. Jest mi dobrze. Nie mam na głowie żadnych zobowiązań, żadnych terminów, żadnych prac do oddania, z pozostałą częścią dnia mogę zrobić cokolwiek i nikt mnie nie będzie z tego rozliczał, ani niczego ode mnie wymagał.

    Odwzajemniam szczery uśmiech i zanurzam się na chwilę w dojrzałym wiekiem, serdecznym, przyjaznym spojrzeniu. Słucham, jak kobieta opowiada o swoich problemach ze zdrowiem i myślę, że tego dnia już nigdzie dalej nie pojadę. Rozbiję się obok, a może nawet i położę w cieniu pieca, kiedy już słońce zajdzie za horyzont i pięć minut później nastanie ciemna noc. A rankiem wstanę, zjem rosół na śniadanie, popiję pyszną kawą i chłonąc rześkie powietrze, przestrzeń i wiatr, pojadę dalej. Nie szukając żadnych sensów, nie odkrywając żadnej tajemnicy, odsłaniając się przed każdym, kto tylko będzie miał czas poświęcić choćby chwilę na rozmowę. Zostawiając dobre wspomnienie po sobie. Spotykając w drodze obcych ludzi i odnajdując się w ich spojrzeniach.

    Piotr Strzeżysz www.onthebike.pl

     

     

     

    Dodaj komentarz

    Dodaj komentarz